Fundacja Otwartego Muzeum Techniki

Fundacja Otwartego Muzeum Techniki

kpt. Władysław Stypczyński

DSC_8850W żegludze od 1952 r., początkowo na barce, potem otrzymał przydział jako bosman na holownik „Zielona Góra”. W 1954 r. został sternikiem na dużym holendrze – „Swarożycu”. Następnie na 2 lata pożegnał się z żeglugą, służąc w wojsku w artylerii jako radiotelegrafista. Po powrocie przydzielony jako sternik na holownik „Kędzierzyn”, na którym pływał do 1958 r. Zaliczał rejsy zagraniczne – pierwszy w 1963 r. Pierwszy z polskich kapitanów, który zdobył patent na całą rzekę Ren – od Bazylei aż do morza. Pływał jako kapitan na „Małgorzacie Fornalskiej” i „Karkonoszach” oraz wielu innych jednostkach. W latach 1990-1997 pracował w Berlinie. W 1997 przeszedł na emeryturę. W 1998 jednak wrócił do żeglugi i znów pływał na Renie – na tankowcach.

Pierwsza praca w żegludze

Dostałem przydział na zwykłą barkę – to była naprawdę prymitywna jednostka. Jedno pomieszczenie, nie miała toalety. Na całą załogę mieliśmy jeden garnek i jedno wiaderko. Nie było także materacy, jedynie sienniki, ani pościeli, bo wtenczas żegluga pościeli jeszcze nie dawała. Na jednym sienniku więc się spało, a drugim się przykrywało. Siennik zaś trzeba było zrobić sobie samemu. Jak przyszedłem na tę jednostkę i zgłosiłem się do sternika, to usłyszałem: „No to, synek, pierunie, weź sobie sztonsag. Tam jest szopa, naładuj sobie słomy. Będziesz miał siennik do spania”. Na początku było też trudno, bo pływaliśmy u Ślązaków, a oni nie mieli do mnie zaufania. Po krótkim czasie jednak przekonali się, że jednak coś potrafię. Ta moja pierwsza praca na tej barce pana Jaskółki – bardzo solidnego człowieka, Ślązaka z Dąbrowy Górniczej – trwała krótko, bo do końca roku 1952. Zamknęła ją mała przygoda – wpadłem do ładowni… i połamałem się.

Duchy na „Zielonej Górze”

Na „Zieloną Górę” zamustrowałem się po wypadku w pierwszej pracy – miałem złamane żebra i obojczyk. Cieszyłem się bardzo, bo dostałem już swoją własną kabinę, ciepło, przy kotle… ale tam straszyło! W nocy winda kotwiczna uruchamiała się sama, w maszynowni coś się tłukło. Wszyscy zaczęli się bać. Była bowiem taka legenda, że w czasie wojny, w latach 40., palacze, jak to palacze, młodzi ludzie, mieli dziewczynę, którą przyprowadzili sobie z ulicy. Złapali brzydką chorobę, stwierdzili, że to od tej dziewczyny – i spalili ją. I jej duch miał na jednostce od tej pory straszyć…

Tatuaże…

W 1953 r. wróciliśmy z lodołamania na Warcie. Staliśmy w Nowej Soli. W załodze mieliśmy samych młodych chłopaków, w tym czterech palaczy, bo to był statek, który miał dwa bliźniacze kotły obok siebie postawione. Jeden z owych palaczy robił tatuaże. Nazywał się – chyba – Władysław Król. Pochodził z Górnego Śląska. I on nam te tatuaże… wszystkim, po kolei, porobił. Serce, krzyż, kotwica i mewa, a tu jeszcze latarnia morska, miało to być coś związanego z żeglugą i morzem. Raz-dwa, głupota młodości! Była wtedy na tatuowanie moda w żegludze, ale tylko w żegludze – nigdzie indziej.

Żony i węgiel ze Cigacic

W 1958 r. poznałem moją żonę – w Cigacicach. Wielu z nas tam się ożeniło, ja byłem drugi, który dał się tam omamić i uwieść. Pierwszym był Witek Chrzanowski, potem ja, a potem… cała seria, chyba ze trzydziestu! Dlaczego tak się działo? W Cigacicach była stacja bunkrowa, zatrzymywały się tam na bunkrowanie holowniki płynące w górę i w dół rzeki. Zwłaszcza przy niskiej wodzie, kiedy nie można było wziąć od razu pełnego zapasu węgla. Przy wysokim stanie bunkrowało się we Wrocławiu 60 ton na całą drogę, a przy niskiej – tylko tyle, by dopłynąć właśnie do Cigacic. Tam się dobierało, a przy powrocie zatrzymywało w Cigacicach znowu, na ponowny bunkier.

Rejsy zagraniczne

Kruszywo ładowało się na Renie, potem gdzieś po drodze brało się blachę do Polski, czasem do NRD, woziło się sól do kraju… Z rejsami poza Polską był jednak pewien problem. Od lat 60. do 90. z reguły był duży przesiew ludzi, którzy mogli pływać za granicę od tych, którym tego wolno nie było. Myśmy to nazywali „zielony dach”. Oczywiście – to teoria. W praktyce, jeśli ktoś miał znajomości lub posiadał duże kwalifikacje – na przykład ludzie, którzy porobili patenty reńskie, bo koszt wynajęcia pilota uszczuplał zyski – to pływali. Bywało jednak różnie i mnie również kilka razy wykluczono.

Mój pierwszy rejs zagraniczny odbyłem z cementem do Holandii. Pamiętam z niego taką ciekawostkę… Budzę się rano, słyszę – puka coś. Myślałem, że majster przyszedł i każe już wstawać i podstawić się pod dźwig. Wychodzę, a tu nie ma nikogo. Wracam do siebie, a tu znowu coś puka w burtę. Wychodzę znowu, patrzę – a to kaczuszka dziobem puka i dopomina się jedzenia. Ale już wstałem razem z kolegą, rozglądamy się – most był podniesiony, bo barki akurat przechodziły. A jak opadł, to w stronę Amsterdamu ruszył peleton rowerzystów. Długi jak nigdy w życiu już nie widziałem, przez kilka minut tylko rowery jechały i ani jednego samochodu.

O czarnym kocie

Był to rok ’79. Jechaliśmy na zimę – i co i rusz zmieniali mi załogę. To jednego, to drugiego… Trzy razy mi wymieniali bosmana. Nawet powiedziałem mechanikowi: „słuchaj, tak czuję, że nic z tego nie będzie. Ten statek nie będzie teraz pływał”. Jednak wreszcie udało nam się skompletować załogę. Ale zanim wypłynęliśmy z Wrocławia – jak z domu wychodziłem, kot mi drogę przeleciał. Czarny kocur! Przyszedłem do chłopaków na statek i mówię im, że czuję, że chyba będziemy mieli pecha. Wreszcie – ruszyliśmy. Dopłynęliśmy tylko do Krosna Odrzańskiego – i w Krośnie nas zatrzymują. I mówią: „kapitan do Wrocławia”. Myślę sobie: chyba mnie zdejmują… Przyjeżdżam więc do Wrocławia i co się okazuje? Nic! Nic do mnie nie ma… oprócz tego, że jestem potrzebny na jakimś spotkaniu w komitecie dzielnicowym. Poszedłem na to spotkanie, gdzie byłem „potrzebny”. Jak piąte koło u wozu.

Na drugi dzień o piatej rano wsiadam w autobus, jadę z powrotem do Krosna. Chłopaki mnie zobaczyli już jak mostem szedłem, łódkę spuścili. Wciągaliśmy ją na pokład, gdy nagle… Na brzeg wylatuje Andrzej Gwizdek – dyspozytor z Krosna. Stać, woła, nigdzie nie płyniecie! Ja pytam: co się stało? A on: zmiana załogi! Mówię mu: Rany boskie, zwariowaliście?! Przecież już tyle razy zmienialiście, i jeszcze raz chcecie?!

Wsiadłem do łódki, popłynąłem na ląd i idę do dyspozytora. Słuchaj, Andrzej, mówię mu, o co chodzi? A on mówi, że zabierają dyspozytora od nas – a na jego miejsce ma przyjść ktoś inny. I że to rozkaz z góry. Ja na to – niemożliwe, przecież ja byłem teraz we Wrocławiu, więc chłopaki pomyślą, że to ja sobie pożyczyłem tę zmianę… Andrzej na to powtarza – trudno, rozkaz jest z góry!

I tak to jest z tym przesądem. Jak czarny kot przebiegnie przez drogę – to trzeba pechowi ustąpić.


Galeria