Fundacja Otwartego Muzeum Techniki

Fundacja Otwartego Muzeum Techniki

kpt. Tadeusz Sobiegraj i wodniacki ród Sobiegrajów

Urodził się w 1945 r. w Landstuhl w Niemczech, już po zakończeniu II wojny światowej, co było wynikiem przebywania jego rodziców na robotach przymusowych. Maturę w Technikum Żeglugi Śródlądowej zdał w 1965 r. i w kolejnych latach pływał na jednostkach Żeglugi na Odrze (holownik „Władysław”, BM-ki, Tur 19, Tur 21, 46 i inne), również za granicę, aż do przejścia na emeryturę.

Sobiegrajowie

Saga rodziny Sobiegrajów – żeglarzy rozpoczyna się za sprawą Jana Sobiegraja, który na ochotnika wstąpił do Marynarki Wojennej i po ukończeniu specjalistycznego szkolenia w Świeciu nad Wisłą został skierowany do Floty Pińskiej. Do wybuchu wojny już jako zawodowy podoficer pełnił funkcję bosmana na ORP „Sierpinek, w którego zatopieniu uczestniczył po najeździe wojsk radzieckich. Udało mu się uniknąć niewoli i po przedostaniu się do swojej wsi rodzinnej w kieleckim, całą wojnę służył w partyzantce w oddziale „Jędrusia”. Po wojnie przyjechał do Wrocławia, gdzie rozpoczął pracę w Państwowym Zarządzie Wodnym celem uruchomienia żeglugi na Odrze. Wydobywał m.in. zatopioną flotę, uczestniczył w uruchamianiu pierwszego holownika „Piast”. Był w grupie osób organizujących szkołę żeglugi śródlądowej, gdzie przez wiele lat wykladał przedmioty zawodowe. Swoją pracą i szkołą zainteresował bratanka – Witka Sobiegraja (syn Władysława), który ukończył Państwową Szkołę Żeglugi Śródlądowej w 1951 r. , a także bratanków (synów Andrzeja) Kazik i Józek. Witek z kolei opowieściami o Odrze zachęcił swojego kuzyna – Tadeusza Sobiegraja (syn Józefy z d. Sobiegraj), który ukończył TŻŚ w 1965 r. Pływali też po ukończeniu marynarskiej szkoły synowie Witka Sobiegraja: Janusz, Andrzej i Robert oraz zięć Lesław Bonter, a także wnuczek Witka – Łukasz (s. Andrzeja). Ci ostatni pływają nadal, ale na drogach wodnych Zachodniej Europy.

Praktyka na Wiśle

W trakcie trwania nauki odbywaliśmy praktyki zawodowe, najpierw na statkach szkolnych, a potem w przedsiębiorstwach żeglugowych nie tylko na Odrze, ale też na Wiśle i jeziorach. Pływałem na statku pasażerskim „Marzanna” na trasie Puławy – Kazimierz. Pamiętam trudne warunki nawigacyjne, jakie tam panowały powodu niskich stanów wody. Doprowadzały one do powstawania zabawnych sytuacji: by przejść przez przemiał (skutek wędrujących piasków) wykorzystywaliśmy także balast, jakim byli pasażerowie – przekonywaliśmy by przeszli najpierw na rufę, dziób przepływał nad przemiałem, potem prosiliśmy o przejście wycieczkowiczów na dziób, rufa się wynurzała i w ten sposób statek „przeskakiwał” mieliznę.

Przygody w żegludze

Od września 1965 r. pływałem na tzw. bombowcu, holowniku „Władysław”. Kapitanem był Bolek Sikora. Pływał z żoną i synem. Czasy te zapamiętałem, jako najbardziej romantyczne. Pracowaliśmy od 6 rano do 18:00, mieliśmy popołudniami sporo wolnego czasu. Często członkowie załóg na holowanych barkach wyciągali akordeon, skrzypce czy trąbkę i po falach szumiącej Odrze niosły się przepiękne melodie. Wciąż na wielu barkach pływano całymi rodzinami. Zwiedzaliśmy miejscowości na naszym szlaku. Pewnego wieczora w czasie postoju za Głogowem poszliśmy do wsi wraz z kapitanem i resztą załóg. Popiliśmy zdrowo. Kapitan postanowił kupić jajka, które starannie zapakował do czapki. Co dla mnie było niezwykłe, zataczając się, doniósł wszystkie szczęśliwie na statek. Pamiętam tę sytuację, bo wtedy sobie pomyślałem: „To są marynarze! Ja im pewnie nie dorównam!”.

Z Turem-19, na którym pływałem, związany jest pewien epizod. W zimny, deszczowy dzień 1-go maja 1966 r. wypłynęliśmy w rejs zestawem z Wrocławia do Szczecina. Rozpaliłem w piecu i nastawiłem wodę na herbatę. Wyszedłem do sterówki. Po pewnym czasie zobaczyłem na prawej burcie dym. Wybiegłem na pokład. Dym wydobywał się z okna kuchennego. Od nagrzanej płyty kuchennej zapalił się sufit. W ruch poszły gaśnice i opanowaliśmy pożar. Wypadek ten spowodował ustalenie przyczyn kilku podobnych pożarów na pchaczach Tur. W późniejszych czasach montowano płyty azbestowe i specjalne czujniki mające zapobiegać takim sytuacjom.

Pod koniec sierpnia 1967 roku odebrałem w Tczewie pchacza – Tura 46, na który zostałem skierowany jako kapitan. W tym dziewiczym rejsie wraz z załogą zatrzymaliśmy się za mostem drogowym w Tczewie, chcieliśmy pójść na ubaw, niestety w mieście nic się nie działo, postanowiliśmy płynąć dalej. Zebraliśmy się w sterówce, płynęliśmy sobie już nocą. Nagle, płynąc zgodnie ze wskazaniami znaków obok jednostki pojawiła się w świetle reflektorów… krowa, stojąca na szerokiej mieliźnie. Widok nietypowy na rzece.

Na wysokości Bytomia Odrzańskiego, gdy po raz pierwszy jako kapitan płynąłem zestawem w dół Odry do Szczecina. W nocy ok. 23-ciej wpływałem w zakole w rejonie przewozu w Bytomiu Odrzańskim. Była piękna księżycowa noc, nie trzeba było używać reflektorów. Wpływając w zakole zobaczyłem światło postojowe barki kotwiczącej tuż przy filarze zwalonego mostu. Gdy poświeciłem reflektorem myślałem, że jestem zestawem zbyt blisko niż w rzeczywistości, wychyliłem za mocno ster na prawo i na zakolu osiadłem na mieliźnie. Po kilkukrotnych nieudanych próbach zejścia z mielizny kazałem opuścić kotwice i zgasić silniki. Wtedy nagle uwolniliśmy się z mielizny, mechanik zdołał tylko ustawić silniki, ale już nie zdążył ich uruchomić Rufę pchacza rzuciło na opaskę i pękły liny spinające z barkami. Pchacz zatrzymał się na kotwicy a zestaw popłynęły dalej. W ostatniej chwili wyskoczyłem ze sterówki na pokład i wskoczyłem na odpływający zestaw.. Z trudem udało mi się zwolnić mechanizm windy kotwicznej i zatrzymać barki, na szczęście nie zaczepiliśmy o linę promu. Postanowiliśmy dobić pchaczem do barek i przeczekać noc. Nad ranem dopiero połączyliśmy zestaw, najciężej się bowiem dobija pchaczem do barek z prądem rzeki, trzeba wykazać się ogromną precyzją i doświadczeniem, co w warunkach żeglugi nocnej jest dodatkowo utrudnione.

Kontrole na granicach

Wielokrotnie przechodziliśmy drobiazgowe i uciążliwe kontrole w NRD, przy znacznie lżejszych odprawach w Niemczech Zachodnich. Podczas jednej z takich odpraw w Schwedt celnicy zdemontowali kajuty i powyrywali podłogę w ładowni. Zbuntowałem się i kazałem celnikom naprawić wyrządzone szkody. W większości przypadków, gdy celnicy znaleźli nielegalny towar, to go rekwirowali, następnie sprzedawali na poczet kary za nielegalny przewóz. Osoby, które zostały złapane na tych czynach już więcej nie pływały za granicę.

Święta na statkach

W karierze każdego marynarza zdarzały się święta Bożego Narodzenia, spędzane na statkach z dala od rodzinnego domu. Zazwyczaj Wielkanoc załogi spędzały na trasie, zaś na Boże Narodzenie często zamykano szlak ze względu na zalodzenie drogi wodnej. Często załogi na statkach spędzały święta z dala od rodziny, poza granicami Polski. Ja dwukrotnie świętowałem Boże Narodzenie na statku. Pierwszy raz oczekiwaliśmy w grudniu dwa tygodnie na wyładunek węgla w Salzgitter i święta zastały nas na powrocie w Brandenburgu. Drugim razem, już w latach 90. płynąłem na pchaczu Bizon z piaskiem do Berlina. W wyniku dużych opóźnień w rozładunkach dopiero 24 grudnia znaleźliśmy się na szlaku w Polsce. Zgodziłem się, żeby mechanik i sternik udali się do swoich rodzin, sam natomiast zostałem pilnować statku. Obok mnie cumował inny pchacz, zatem święta spędziłem z drugim samotnym kapitanem przy wspólnej kolacji, śpiewach, nie zabrakło nawet choinki, którą umieścili na dziobie statku.


Galeria