Fundacja Otwartego Muzeum Techniki

Fundacja Otwartego Muzeum Techniki

Henryk Pierchała

Do Wrocławia przyjechał z Rybnika, pochodzi z rodziny górniczej. Podobnie jak wielu jego rówieśników marzył żeby przeżyć romantyczną przygodę i zdobyć ciekawy, nietuzinkowy zawód, aby dumnie nosić piękny marynarski mundur, który tak pięknie działa na kobiety. W 1966 ukończył Technikum Żeglugi Śródlądowej we Wrocławiu, w późniejszych latach historię pedagogiki na Uniwersytecie Wrocławskim. Pływał na statku szkolnym jako bosman. Kierownik warsztatów szkolnych. Wykładał nawigację, locję i wiedzę o osprzętowieniu statku.

Czas nauki

Był to rok 1961, złote czasy dla żeglugi śródlądowej. Wprowadzono nową flotę, nowe techniki i metody przewozu ładunków, barki motorowe. Zanikała wtedy tak zwana żegluga rzemieślniczo rodzinna – pociągi holownicze, gdzie holowniki ciągnęły za sobą barki bez napędu, a na każdej barce mieszkała inna rodzina. Pływano razem z żoną, w czasie wakacji również z dziećmi. Często pływano razem z całym dobytkiem, czy inwentarzem żywym – kurami. Jak kończyłem technikum ta stara żegluga zanikała. Jednocześnie ci wodniacy bali się nowej techniki, bali się barek motorowych. Tymczasem absolwenci po 2 latach po ukończeniu szkoły stawali za sterami jako kapitanowie zestawów motorowych.

Byliśmy pierwszymi rocznikami, w których prowadzono duży nabór, wcześniej przyjmowano po 3 klasy, później po 6 klas. Przyjmowano nawet po 50 osób, choć oczywiście liczba ta ulegała wykruszeniu. Poza klasami technikum, doszły klasy zasadniczej zawodowej. W latach 70. nastąpił pełny rozkwit szkoły. Po technikum pływałem parę lat, ale dość szybko zapisałem się na studia i rozpocząłem pracę jako nauczyciel przedmiotów praktycznych. Przez kolejne 33 lata byłem nauczycielem we wrocławskim Technikum Żeglugi Śródlądowej, dlatego tym bardziej bolało mnie jej tzw. wygaszanie, czyli zamknięcie w 2005 r.

Codzienność w TŻŚ we Wrocławiu

W Technikum mieliśmy warunki luksusowe. Gdy rozpoczynałem w nim naukę akurat otwarto nowo wybudowany internat z pięknie wykończoną stołówką. Wszędzie były drewniane parkiety. Do domu jeździło się tylko kilka razy do roku – na Święta Bożego Narodzenia, Wielkanoc i wakacje.

Każdy uczeń dostawał ubrania, wyżywienie było praktycznie bezpłatne. Dla rodziny to była spora ulga, tym bardziej, że moje roczniki to roczniki powojennego wyżu.

Do szkoły przychodzili ludzie z całej Polski i nie tylko – zdarzali nam się również Czesi. Była to spora mieszanka, ale szybko się integrowaliśmy, szczególnie na praktykach indywidualnych w klasie 3 i 4. To uczyło nas też pracy zespołowej.

Zdarzały się też śmieszne momenty – poniedziałki rozpoczynaliśmy apelem w auli. Jak się zaczynał – drzwi szkoły były zamykane. W budynku był jednak niski parter. Pamiętam, jak przez okna w nim przeciskali się wszyscy spóźnialscy.