Fundacja Otwartego Muzeum Techniki

Fundacja Otwartego Muzeum Techniki

Ireneusz Hinze

Ireneusz Hinze pochodzi z rodziny o bogatych tradycjach żeglugowych. Już jego pradziadek pływał na barce, będącej jego własnością. Gniazdem rodu Hinze była Bydgoszcz, choć ród wywodzi się ze Szwecji. Do czasu II wojny światowej pływali głównie na Wiśle. Najstarszy dokument jakim Ireneusz dysponuje, to nakaz przepłynięcia z Kolonii do Terespola w 1864 roku. Jego dziadek również posiadał swoją barkę, na początku drewnianą. W roku 1934 kupił za kwotę ponad 70 tysięcy złotych wybudowaną w stoczni w Gdańsku barkę metalową. Była to podówczas ogromna inwestycja – za te pieniądze można było wybudować kamienicę. Wodniacy zaciągali kredyty pod budowę nowych barek, podobnie, jak uczyniła to rodzina Hinze. Barkę zwodowano w 1937 r. i nadano jej imię Santa Monica. Barka w czasie II wojny światowej została upaństwowiona, jednak rodzinie Hinze pozwolono na niej pracować. Podobnie było po 1945 r., gdy mój ojciec przeniósł się na Odrę – barka należała od 1954 r. do państwa, lecz mój ojciec pływał na niej nadal, jako sternik, głównie na trasie Koźle – Szczecin oraz za granicę, zwłaszcza do Niemiec, do Berlina. Najdalszy rejs, jaki Ireneusz zapamiętał, prowadził do Magdeburga.

Dzieci Odry – życie na barkach

Urodziłem się w Gdańsku, u rodziny mojej mamy, ale już po paru miesiącach od porodu zamieszkałem na barce. W ciągu pierwszych ośmiu lat życia opuściłem ją łącznie tylko na parę miesięcy. Spędziłem wtedy na lądzie dwie zimy- jedną we Wrocławiu, a drugą w Berlinie Zachodnim. Przez większość dni moim jedynym kompanem był brat, żyliśmy nieco w osamotnieniu, bez kolegów i koleżanek, z którymi spotykaliśmy się rzadko, na postojach. Wywarło to niewątpliwie duży wpływ na moją psychikę. Pamiętam, gdy po raz pierwszy poszliśmy na targ w Nowej Soli, gdy zobaczyłem taką masę ludzi byłem w szoku. Również w wieku szkolnym miałem problemy, często zmieniałem szkoły, nie mogłem nawiązać dłuższych relacji koleżeńskich. Do dziś to mi zostało – lubię samotność. Pamiętam też, jakim szokiem były dla nas samochody, widziane niezwykle rzadko.

Na barce nie było bieżącej wody, nie było lekarstw, nie było również zabawek. Mój tato wykonywał je ręcznie z drewna, bądź z puszek po konserwach. Zdarzały się też transporty celulozy, wtedy wykonywaliśmy statki z papieru. Bawiliśmy się nimi z bratem. Temperatura zawsze była niska, nie było ogrzewania. Do dziś nie lubię, gdy w mieszkaniu jest za gorąco.

Życie na statkach mogło być też niebezpieczne. Dzieci na statkach od najmłodszych lat uczono pływać, najłatwiejszym sposobem było wrzucanie nas w kamizelkach z korka do wody. Mimo to dochodziło do utonięć. Ja sam topiłem się dwa razy, we Wrocławiu i w Berlinie. Raz wpadłem w najgorszy smar, gdzie nauka pływania nie zdaje się na wiele. W ten sposób życie postradał brat mojego ojca.

Po latach spędzonych z rodzicami na barce nie związałem się z żeglugą. Tradycje rodzinne kontynuował mój brat, który ukończył wrocławskie Technikum Żeglugi Śródlądowej, choć nie pracował w tym zawodzie długo.


Galeria